+1
ineedadollar 1 listopada 2017 08:36
Karuzela emocji i wrażeń. Ocean spokojny i Andy, tropikalne słońce i śnieżny podmuch górskiego wiatru, dżungla betonu i dżungla gęstej roślinności, w kraju Indian, Metysów i piłki nożnej. Przeżyj z nami wspaniałą przygodę poznając smak, zapach i kulturę Peru.

Prolog:
12 czerwca 2017 r. na fly4free.pl pojawia się prawdziwy hit. Loty z Amsterdamu do Ameryki Łacińskiej od niecałych 600 złotych. Kupujemy bilety do Limy na październik za 850 zł.



Bienvenidos a Lima

–Pamiętaj, zawsze dokładnie zaszeleść banknotem, szczególnie jak masz 50 soles. Pozginaj go w rękach, posłuchaj jak szeleści i koniecznie powąchaj. Na rynek Peru, wprowadzono ogromne ilości fałszywych pieniędzy. Nie krępuj się, tylko wąchaj i szeleść, jeśli nie chcesz zostać z fałszywką – radzi mi Jorge, właściciel hostelu, w którym się zatrzymaliśmy – Ja zawsze tak robię – roześmiał się głośno. Cholera, nawet moja obsługa banku tak robi! I nikt się za to nie obraża. A poza tym, jesteście na Miraflores, więc jest tu całkiem bezpiecznie, chociaż… To Ameryka Południowa. Wszystko się może zdarzyć. Powodzenia.

Pokój jest przyzwoity. Nieduży, ale ma wygodne łóżko, niezłą cenę i świetne położenie. Najważniejsza jest jednak ciepła woda pod prysznicem. W Peru nie jest to wcale takie oczywiste, więc z ulgą przyjmuję informację, że czeka mnie ciepły prysznic. Pierwszy od 24 godzin kiedy jesteśmy w podróży. Lot z Amsterdamu do Ciudad de Mexico trwał 11 godzin. Na lotnisku 5 godzin oczekiwania i kolejny, 7 godzinny lot do Limy.

Prysznic potrafi zdziałać cuda. Za godzinę spotkamy się z mieszkającym w Limie od urodzenia Juanem Julio, który obiecał oprowadzić nas po Miraflores – jednej z bogatszych dzielnic Limy, pełnej kawiarni, restauracji i parków. JJ, bo tak każe nam na siebie mówić ma niespełna 50 lat. Jest prawnikiem, ale bardziej od garnituru i teczki woli softshell i plecak. Jest podróżnikiem, więc wspólny temat do rozmów znajduje się sam. Zatrzymujemy się na klifie spoglądając na Ocean Spokojny. Na dole widać małe czarne kropki. – To surferzy, czują się tu jak w raju. Wysokie i bardzo długie fale, niezłe ceny, tylko woda jest dość zimna – tłumaczy nam JJ.

-Miraflores skąpane w słońcu to piękny, ale chyba mało powszechny widok w Limie
– zagaduję gapiąc się na zachodzącą gwiazdę centralną.
-Pewnie słyszałeś o zjawisku, które nazywamy tutaj garua. To taka gęsta, szara mgła. Nie ma z niej porządnego deszczu, ale potrafi nas pozbawić słońca nawet na 3 miesiące. Wyobrażasz to sobie?
-Nie za bardzo. Lubisz tu mieszkać?
-Nie lubię Limy, ale tu jest wszystko.
-Dobre jedzenie też?
-Lubicie kurczaki?


Dwa razy pytać nie trzeba. Tak po raz pierwszy w życiu próbujemy Pollo a la Brasa. Niby to tylko kurczak z frytkami, ale tutaj smakuje wyjątkowo. Podawany z sałatką i zestawem pysznych sosów. Do picia zamawiamy chicha morada. To bardzo słodki, mocno schłodzony napój z ciemnej kukurydzy. Trudno porównać go do produktów znanych z polskich półek, ale warto zaryzykować i zamówić przynajmniej jedną szklankę. W ostatnich latach peruwiańska kuchnia przeżywa prawdziwy boom. Najlepiej widać to w organizowanym co roku w Limie festiwalu jedzenia Mistura. Impreza zyskała miano największej w całej Ameryce Łacińskiej i szacunki wcale nie są przesadzone – w ciągu tygodnia potrafi przyciągnąć kilkaset tysięcy gości. Kto nie skusiłby się na ceviche, arroz con pollo, rocoto relleno czy chifę (lokalna wariacja kuchni chińskiej), które zawsze można popić schłodzoną Inca Kolą lub Pisco.

W trakcie rozmowy o peruwiańskiej kuchni JJ proponuje nam wyjście na piwo, ale niestety dopada nas owiany złą sławą Jet Lag. Doba trwa już zdecydowanie zbyt długo. Nie chowając urazy odprowadza nas pod nasz hostel, wymieniamy ostatnie refleksje, zostawiamy naszemu przyjacielowi kilka drobiazgów z Polski i żegnamy się. Jutro czeka nas zwiedzanie Limy i wieczorny lot do Arequipa.



Wstajemy wcześnie rano. Chcemy jeszcze raz przejść się po Miraflores i zobaczyć niesamowite Barranco. Miraflores serwuje turystom nieco zafałszowany obraz Limy. 10 milionowa metropolia ma przecież różne twarze, nie wszystkie się uśmiechają do turystów jak Miraflores. Mam wrażenie, że ten uśmiech coś skrywa. Zieleń parków, majestat palm, urokliwość nadmorskich alejek – to wszystko jest swego rodzaju maską, ukrywającą problemy takie jak bieda czy niski poziom bezpieczeństwa. Problemy innych dzielnic, mimo że zakamuflowane, widoczne są już tutaj. Budynki otoczone podpiętym do prądu drutem kolczastym przypominają o tym, że tu nigdy nie można czuć się w pełni bezpiecznie. Tylko w Limie ponad 40% mieszkańców powyżej 15 roku życia padło ofiarą jakiegoś przestępstwa. Statystyki otwierają oczy na rzeczywistość. Nie jest tak cukierkowa, przynajmniej nie wszędzie.



Miraflores zachwyca nie tylko klifem i kolorowymi parkami czy szumem oceanu. Można tu znaleźć liczne kolonialne budynki, piękny Parque Kennedy ze znajdującym się w jego sercu Iglesia Virgen Milagrosa, a nawet prawdziwe zabytki jak piramida Huaca Pucllana z III wieku. Z Miraflores warto wybrać się do dzielnicy Barranco. Uchodzi ona za prawdziwą, romantyczną perełkę, która skupia lokalną bohemę. Nad brzegiem Oceanu rozpościera się cudowny widok na Costa Verde, natomiast idąc trochę w górę mamy możliwość westchnięcia na moście zwanym Puente de los Suspiros, z którego trafiamy do Parque de la Cruz.
Słońce sprawia, że moja skóra niedługo nie będzie różnić się kolorem od miejscowych. Kremy z filtrem niewiele tu pomagają, szukamy trochę cienia. Chwila odpoczynku w restauracji. Łapiemy lokalny autobus na lotnisko, za dwie godziny lecimy do Arequipa.



Klucząc po Limie


Nasz wieczorny lot do Arequipa został odwołany. Decydujemy się, że polecimy prosto do Cusco, ale przed opuszczeniem Limy mamy jeszcze kilka godzin, żeby zwiedzić tzw. Centro Historico, ze słynnym Plaza de Armaz. Piękne, drewniane balkony kolonialnych kamienic to wizytówka tej części miasta. Plac robi wrażenie, jednak wcześnie rano jest tu trochę pusto. W oddali widać górę, na której powstała dzielnica nędzy – Rimac. Idziemy deptakiem w tym kierunku, na końcu ulicy znajduje się piękny kościół, jednak wpół drogi ze sklepu wychodzi zatroskany sprzedawca z posępną miną i każe nam zawracać. To nie jest dobre miejsce dla białych turystów, straszyły przewodniki, potwierdzają to miejscowi. Wolimy nie kusić losu i zawracamy. Kierując się na główny plac – San Martin. W okolicy widać dużo policji, część ulic jest zamknięta. Pewnie prezydent Pedro Pablo Kuczynski będzie miał dziś gości, w końcu w sercu historycznego centrum znajduje się Palacio de Gobierno, czyli siedziba głowy państwa. Siadamy na ławce, żeby chwilę odpocząć.

-Hola – podbiega do mnie 13-14 letni chłopiec wyciągając rękę, trochę zuchwale a zarazem trochę niepewnie. Jego koledzy tłoczą się za nim patrząc co się stanie.
-Hola, que tal? (Cześć co słychać?) – odpowiadam młodemu i słyszę śmiech i ekscytacje.
-Widzicie, przywitałem się z Gringo- to powiedział już zwrócony do swoich kolegów. Pewnie dzieciaki założyły się, że nie podejdzie do mnie. Grupa robi się coraz większa. Po chwili widać też dziewczynki, a także mężczyzn i kobiety. To wycieczka szkolna z północnego Peru. Po raz pierwszy odwiedzają stolicę i jeszcze nigdy nie widzieli Gringos.
-Skąd jesteście? Z Polski? A to w Europie? Tam jest zimno? – pytają jeden przez drugiego – a dlaczego przylecieliście właśnie do Peru? Ile kosztował Twój aparat?
Maria, nie wypada pytać o takie rzeczy– strofuje swoją uczennicę młoda pedagożka -Lubicie piłkę nożną? – Co myślicie o Peru? A czy podoba wam się tutaj?
-Yo tengo Peru en mi corazon (mam Peru w sercu) – odpowiadam z nadzieją, że zrozumieją o co mi chodzi i nikogo nie obrażę. Reakcja na to okazuje się bezcenna – cała grupa dzieciaków robi głośne „ooo”, takie jak robi się na widok małych, słodkich zwierzątek.

Trochę tak się czuję. Jak zwierzątko, które jest wielką atrakcją albo jak celebryta. Po minucie wszyscy chcą robić sobie z nami zdjęcia. O ile dzieciaki specjalnie mnie nie dziwią, to pozują z nami także ich opiekunowie i nauczyciele. Totalny kosmos. Żałuję, że nie zabraliśmy ze sobą żadnych suwenirów, mieliby fajną pamiątkę. Mam nadzieję, że pilnie się uczą. W Peru ponad 10% populacji nie potrafi czytać i pisać. Oby mieli dobrą przyszłość. Na nas pora. Kilka dziewczynek całuje nas w poliki w ramach podziękowania za wspólne zdjęcie, szczere, sympatyczne dzieci. Żegnamy się i ruszamy po bagaż do hotelu, a potem złapać wcześniej wspomniany transport na lotnisko.



Temat komunikacji miejskiej w Peru mógłby posłużyć za wątek zapełniający całkiem pokaźny artykuł. Nie wchodząc jednak w zbędne szczegóły wytłumaczę jak to działa. Otóż na przystankach nie ma rozkładów jazdy, automatów z biletami, ani informacji o numerze autobusu czy trasie jaką pokona. Jak więc się odnaleźć? Z pomocą przychodzi krzykacz-bileter. To człowiek, którego praca polega na wyskakiwaniu z autobusu i wykrzykiwaniu dzielnic, w które jedzie kierowca np.:
–La Marina, La Marina, Aeropuerto, La Marina… – melodyjnie wystrzelone z prędkością karabinu.
Czasem trudno się w tym połapać, wtedy warto dopytać o swoją dzielnicę, a następnie można wygodnie usiąść lub… stanąć i czekać aż ten sam jegomość podejdzie po pieniądze. W ten sposób możesz nie tylko zaoszczędzić kilkadziesiąt złotych na jednym kursie, ale także zobaczyć Peru oczami miejscowych. Posłuchać ciągłego trąbienia, ustąpić miejsca starszej pani, która serdecznie za to podziękuje czy pogadać z bileterem-krzykaczem na temat Twojego pochodzenia czy podróży. Czy w autobusach bywa niebezpiecznie? Cóż, warto uważać na kieszonkowców, jednak myślę, że przewodniki i miejskie legendy mocno demonizują ten środek transportu. Oczywiście temat ten wałkowany będzie przez każdego kto miał jakieś przygody i według tego wyda swój osąd: jest bezpiecznie lub jest niebezpiecznie. Oczywiście, to Ameryka Południowa i różne rzeczy mogą się wydarzyć, ale zachowując zdrowy rozsądek powinniśmy wrócić cali i zdrowi. Jedyny minus tego środka transportu to czas przejazdu – bywa, że jedzie się na około, co dla niektórych może być stratą czasu.



Cusco – w stolicy Inków

Konstytucja Peru mówi o dwóch stolicach. Tą najważniejszą, administracyjną jest Lima, jednak Cusco funkcjonuje jako „historyczna stolica Peru”. Ale to nie ustawa zasadnicza stanowi o wyjątkowości tego miasta. Położone na wysokości około 3400 m. n.p.m. zadziwia klimatem, naturą, architekturą i historią. Po przylocie łapiemy taksówkę do hostelu.



Kierowcy taksówek w Peru to gawędziarze. Rozmawiamy o Polsce.

-Karol Wojtyła? – kierowca spogląda w lusterko, upewniając się, że jego wymowa jest poprawna
-Nasz papież.
-Tak. Był u nas. Dwa razy. W 1985 i 1988 roku.
-Skąd jesteście? Warszawa?
-Nie, północ Polski, Gdańsk.
-Damsk?
-To duże miasto nad morzem, słynie z powstania antykomunistycznego ruchu Solidarność. Może słyszał pan o Lechu Wałęsie?
-Solidamno, tak! Independencia! Oglądacie piłkę nożną?
-Od wczoraj Peru jest na mundialu, tak jak Polska, mam rację?
-Tak! Wygraliśmy z Nową Zelandią.
-Zna pan polskich piłkarzy?
-Robert Lewandowski, Bayern Munchen
. – odpowiada po chwili namysłu. Dziś w Peru piłka nożna jest tematem numer pierwszych stron wszystkich gazet.



Nasza kwatera jest tania i ma piękny widok z okna na panoramę miasta. Minusy? Łazienka z toaletą mają niepełne zadaszenie i znajdują się „pod chmurką”, co sprowadza się do dygotania z zimna po wieczornym prysznicu.
W pokoju zostawiamy plecaki i pieszo udajemy się do Plaza de Armas, głównego placu w historycznej części Cusco. Wokół placu znajdują się liczne biura podróży, sklepiki, kawiarnie i restauracje. Wybieramy się do jednej z nich. Gorący piec, kilku miejscowych, przyjemna muzyka – wydaje się, że to dobre miejsce. Chociaż czujemy się dobrze, z ciekawości zamawiamy mate do coca – napar z liści koki pomagający niwelować objawy choroby wysokościowej. Danie główne na dziś? Rocoto relleno. Wyśmienite papryczki faszerowane mięsem, podawane z sosem i ziemniakami. Po obiedzie czas na spacer do hostelu, zamierzamy się dobrze wyspać.





Docieramy do hostelu. Prysznic, cztery koce i sen. Pobudka nadchodzi nieoczekiwanie i głośno. Tory kolejowe znajdują się 10 metrów od naszego pokoju, a każdy przejeżdżający pociąg głośno i długo sygnalizuje swoją obecność. Trudno. Dzień zaczynamy od kawy w centrum. Potem przez Plaza de Armas trafiamy na taras widokowy. Ja siadam na ławce, Judyta wchodzi do sklepu, a tuż obok bawią się dzieci. Sielanka.
-Mieszkacie w pięknym mieście – zagaduję
-Dzięki, wiemy – odpowiadają.
Z tarasu już tylko pół godziny dzieli nas od wzgórza, na którym znajduje się Cristo Blanco, jednak wspinaczka schodami w górę ciągnie się w nieskończoność. Spacer na wysokości powyżej 3400 metrów różni się od tego, który znamy z parków Limy.





Zdyszani docieramy na szczyt. Przed nami piękny widok na całe miasto, po prawej stronie pomnik Chrystusa, a po lewej… Lamy. W drodze powrotnej łapiemy autobus i znów spacerujemy wśród pięknych ulic historycznej stolicy Peru. Nie tylko architektura i klimat, ale także moda różnią się w stosunku do Limy. Na ulicach widać kobiety w tradycyjnych strojach, których obecność nie jest szopką spreparowaną dla żądnych atrakcji turystów. Zwiedzaniu miasta nie byłoby końca, ale jutro rano wcześnie wstajemy. Czeka nas wyprawa na Vinicunca – znana także jako Montaña de Colores (kolorowa góra), położona na wysokości ponad 5000 metrów.






Machu Picchu budżetowo



Machu Picchu. Jeden z 7 nowych cudów świata. Można tam dotrzeć na dwa sposoby. Komfortowo lub tanio. Pierwsza opcja kosztuje około 1100 złotych i zakłada wygodny przejazd koleją z Cusco do Aguas Calientes, skąd autokar zawiezie nas pod same ruiny. My wybraliśmy drugą.

O 8 rano wyjeżdżamy minibusem z Cusco do Hidroelectrica. Droga biegnie przez wysokie, górskie serpentyny, by w ostatniej fazie poprowadzić nas stromą, szutrową drogą, wokół której rosną cytrusy i bananowce. Podróż uwzględnia jedną, dłuższą przerwę i po około 6 godzinach docieramy na miejsce. Kierowca informuje, że w drodze powrotnej ktoś odbierze nas sto metrów dalej, za bramą. Najpierw trzeba podejść z paszportem i zarejestrować się w budce policyjnej. Potem zostaje już tylko 11 kilometrów marszu wzdłuż torów kolejowych. Oczywiście można ten odcinek pokonać pociągiem. Cena 120 złotych. Decydujemy się jednak na marsz.







Przyroda jest typowo tropikalna. Mimo, że jesteśmy w górach i zaledwie parę kilometrów od najbliższego miasteczka czujemy się jak w środku równikowego lasu. Za każdym razem kiedy zbliża się pociąg uciekamy z torów, a po kilku kilometrach marszu zaczynamy zazdrościć tym, którzy nie pożałowali grosza i siedzą sobie w wygodnym fotelu, obserwując przyrodę przez okno. Na 7 kilometrze dopada nas tropikalna ulewa. Już prawie jesteśmy na miejscu. Po dojściu do hotelu mam ochotę zrezygnować z jutrzejszego wejścia na Machu Picchu. Jestem przemoczony, nie mam ubrań na zmianę, w dodatku nie potrafię dogadać się z obsługą hotelu.

-Proszę o to nasza rezerwacja, czy może pani spojrzeć czy dotarliśmy do właściwego hotelu? U was jest Danny House III, mamy rezerwację w Danny House I, sam już nie wiem, nawet ulica też miała się nazywać inaczej.
-Na którą chcą państwo śniadanie? – słyszę w odpowiedzi
-Rano, najlepiej na 3:45. Może nam pani zostawić przed drzwiami pokoju, ale czy rezerwacja gra?
-Tak, señor, może pan zapłacić później, nie ma problemu.
-Wolałbym najpierw potwierdzić numer rezerwacji, o tu – pokazuję palcem na wydruk ze strony booking.comtu jest nazwisko, na które zrobiliśmy rezerwację
-Dobrze, o to pana klucze, pokój 311, trzecie piętro.

Poddaję się. Nie znam hiszpańskiego. W ogóle. Te wszystkie wcześniejsze rozmowy to musiało być urojenie. Ta pani mnie nie rozumie. Nie zna też angielskiego. Jestem zbyt mokry, żeby bardziej dociekać. Pokój jest ładny i duży. Podobnie jak łazienka. Niestety nic nie działa. Ubikacja jest zapchana, a z prysznica leci zimna woda. Trudno, jednak trzeba zejść na dół i wytłumaczyć swoją sytuację.

-Nie działa kibel. Woda jest zimna. I w ogóle to chyba jednak chciałbym zapłacić – uznałem, że jeśli cena się będzie zgadzać, to znaczy, że trafiliśmy do dobrego hotelu.
-Zaraz naprawię toaletę – odpowiada pracownik złota rączka
-Zaraz zadzwonię i się dowiem – dopowiada recepcjonistka. Chyba jednak się dogadamy.
-Nie ma różnicy, w którym hotelu pan się pojawi. Cena za pokój to 25 dolarów.
-Ok, ile to będzie w solach?
-Camila, ile soli to będzie 25 dolarów?
– krzyczy do koleżanki biegającej po korytarzu z mopem.
-To będzie jakieś 81 soli – wtrąca się stojący obok mnie Wenezuelczyk. Wydziarany od stóp do głów wyciąga telefon i pokazuje liczbę, którą podał mu przelicznik google.
-już patrzę – na stanowisku pojawiła się Camila, która oparła mopa o ścianę. – To będzie 82 sole.

Po opłaceniu noclegu idziemy na obiadokolację. Chifa – połączenie kuchni chińskiej i peruwiańskiej – to dobry wybór na dziś. Emocje opadają. Pojawia się zmęczenie, ale brzuchy są pełne. Jutro musimy wstać o 3:40 rano. Pora spać.

Budzik zadzwonił dokładnie w tej chwili kiedy prawie udało mi się namówić supervisora Viva Air Peru na zorganizowanie nam bezpłatnej wycieczki do Iquitos w ramach przeprosin za zamieszanie z lotem Lima-Arequipa.
3:40. Poranna toaleta i w drogę. Kanapek nie ma ani przed pokojem ani na ladzie recepcji. Głodni wychodzimy z hotelu w kierunku Machu Picchu. Mamy wrażenie, że miasto śpi. O tym w jak dużym błędzie jesteśmy świadczy niekończąca się kolejka ludzi czekająca na autobus, który przed 6 rano zawiezie pierwszych pasażerów pod ruiny.

O 4:30 stajemy przed mostem prowadzącym do ruin. Podobnie jak jakieś 60-70 innych osób i oczekujemy na otwarcie. Po pół godziny startujemy. Już po kwadransie cały tłum wyraźnie się rozrzedza. Część osób śrubuje nieosiągalne tempo, część postanawia odpocząć. Staramy się nie robić zbyt długich przerw. Pokonujemy strome schody i własne słabości. Marsz trwa godzinę, ale zdaje się nie mieć końca. Bladzi ze zmęczenia docieramy na czele grupy. Włosy mamy mokre. Z biletami i paszportami ustawiamy się w kolejce do wejścia. Dochodzi 6 rano.

-Yaku? – ze zdziwieniem próbuje odczytać moje imię kasjer.
-Tak, można tak powiedzieć. Czyli „woda” w języku Quechua, prawda? – znaczenie słowa tak podobnie brzmiącego do mojego imienia wyjaśniono mi pierwszego dnia w Peru.
-Prawda – roześmiał się kasjer – miłego zwiedzania

Czegokolwiek nie napiszę o Machu Picchu, nie będzie to w stanie oddać magii, piękna i unikatowości tego miejsca. Widok słońca odbijającego się w majestacie inkaskich ruin zostanie z nami na zawsze. Spędzamy tam dwie i pół godziny, spacerując po zdecydowanie najwspanialszym miejscu, które widzieliśmy.







Droga powrotna wcale nie jest szybsza, a ból nóg związany z wcześniejszym marszem z Hidroelectrica i poranną wspinaczką staje się nieznośny. W dodatku przed nami jeszcze 11 kilometrów z Aguas Calientes do wioski, z której odjeżdżają autobusy. Istne szaleństwo.
W czasie drogi powrotnej pogoda dopisała. Niestety na miejscu zjadają nas małe muszki, które pojawiły się dosłownie znikąd, najwidoczniej z zamiarem pokazania kto tu rządzi. Na nic zdają się repelenty z deetem. Z jednej strony pali nas słońce, z drugiej zjadają uciążliwe insekty.



Nie potrafię zrozumieć dlaczego Peruwiańczycy tak często utrudniają sobie życie. Dali nam się poznać jako wspaniały, serdeczny, mądry i zaradny naród. Tym bardziej nie rozumiem kilku rzeczy… Dlaczego podają cenę w dolarach i mają kłopot z przeliczeniem jej na własną walutę? Dlaczego budują toalety, w których zadaszenie jest niekompletne? Dlaczego nie zorganizują sobie linii autobusowych jeżdżących według rozkładu?

Tym razem zastanawia mnie powrót z miejscowości Hidroelectrica do Cusco – gwoli ścisłości bilety kupiliśmy od razu w obie strony. W Hidroelectrica nie ma dworca, nie ma przystanków autobusowych, nie ma punktu informacyjnego, nie ma oznaczeń na autobusach. Jak podróżni znajdują się z kierowcami? Kierowcy na środku placu wykrzykują imiona i nazwiska swoich pasażerów i zbierają ich. Po kilku smsach do biura podróży udaje mi się znaleźć nasz transport. Ruszamy z dwugodzinnym opóźnieniem. Warto dodać, że kierowca jest od 7 rano w trasie. Skończy ją około 22. Po drodze czeka nas przejazd wąskimi, górskimi drogami przy urwiskach, słuchanie peruwiańskiego Krzysztofa Krawczyka na pełen regulator i otwieranie okna przy temperaturze około 5 stopni – kierowca zrobi wszystko, żeby tylko nie zasnąć. Skłamałbym pisząc, że powrót był przyjemny. Trudno się nie denerwować i nie martwić w takiej sytuacji. Na szczęście dojeżdżamy cali i zdrowi.

Wszystko co dobre…

Lot powrotny z Cusco do Limy. Przed nami jeszcze kilka lotów. Do Meksyku, do Amsterdamu i do Warszawy. Po wylądowaniu na płycie lotniska Jorge Cháveza kierujemy się na przystanek autobusowy położony obok głównego wejścia na lotnisko. Łapiemy autobus. Potem, będąc już bliżej centrum wsiadamy do taksówki. Jestem mistrzem negocjacji ceny po hiszpańsku:

-Witam, ile pan weźmie za kurs do San Isidoro?
-18 soli?
– odpowiada kierowca, gotowy negocjować
-Chce 28 soli – mówię Judycie
-Zapytaj o 20 – odpowiada narzeczona
-Szefie, da radę za 20 soli?
-Tak, wsiadajcie.

Tak oto udało mi się namówić kierowcę, żeby wziął ode mnie 2 sole więcej. Przysięgam, następnym razem lepiej ogarnę hiszpańskie liczebniki.
Na miejscu wyciągam 50 soli i czekam na resztę. Kierowca marudzi. Prosi o inne banknoty. Może nie ma wydać? Dajemy mu 20 soles i wychodzimy.
W hotelu zostawiamy bagaż, bierzemy prysznic i idziemy na obiad do pobliskiej knajpki. Pollo a la brasa. Po raz ostatni. Pyszne, tego nam było trzeba. Rachunek opiewał na sumę 46 soli. Zostawiam 50, których nie wziął taksiarz i wychodzę. Dwa skrzyżowania dalej dopada nas zdyszana kelnerka:

-Señor, ese dinero es falso
-QUE?! – pytam, a w głowie cała układanka się zamyka. Nie powąchałem, nie pomiętosiłem mojej gotówki jak radził nam Jorge. Teraz rozumiem dlaczego taksówkarz poprosił o inny nominał. To ostatnie 50 soli, które miałem. Płacę kartą i zastanawiam się czy to już koniec szalonych przygód, które nas tutaj spotkały. Jutro czeka nas 24 godzinny powrót do Polski.

Peru to kraj, który potrafi pochłonąć bez opamiętania. Nasza podróż obfitowała w skrajności, jednak wspomnienia, które przywieźliśmy do Polski są niemal wyłącznie pozytywne. Najwspanialsi są ludzie. Tak nam bliscy kulturowo, a jednak całkiem inni. Zdecydowanie bardziej otwarci. Serdeczni, uśmiechnięci, przyjmujący życie z pokorą. Darzą innych ludzi zaufaniem, nie starają się oskubać turysty na każdym kroku. W przestrzeni publicznej trudno spotkać pijanych ludzi. Równie rzadki widok stanowią palacze tytoniu. Łatwiej spotkać tu pucybuta i hodowcę lam, niż bezdomnego alkoholika i złodzieja. To piękny kraj i piękni ludzie, a my możemy się od nich jeszcze wiele nauczyć.



Pełna wersja gdzie przeczytasz m.in. o tym jak spędziliśmy noc w pięciogwiazdkowym Sheratonie i jak wygląda wyprawa na Montana de Colores (Vinicunca) na wysokość ponad 5000 m. n.p.m. a także praktyczne podsumowanie wszystkich kosztów na
https://krokwnieznane.wordpress.com/2017/10/31/peru/ krokwnieznane.wordpress.com
https://www.instagram.com/brokeontheroad/?hl=pl

Dodaj Komentarz